Wolontariatu trzeba uczyć się od dziecka

Szkoła sprzed pół wieku

Jedno z naszych spotkań poświeciliśmy na przygotowanie się do wywiadu z nauczycielami, którzy uczyli w naszej szkole a obecnie są już na emeryturze. Aby jak najwięcej dowiedzieć się o ich pracy i dawniejszej szkole, przygotowaliśmy listę pytań, które zadamy naszym gościom, np. jak wyglądała praca nauczycieli dawniej? jak to było w szkole? Jakie były dzieci.

Własnoręcznie wykonaliśmy dla gości kolorowe wazoniki na kwiaty i ułożyliśmy w nich ciekawe kompozycje z lawendy, traw i kwiatów. .

Wywiad z emerytowanymi nauczycielami naszej szkoły— Państwem Emilią i Wacławem Więchami oraz Panem Stanisławem Łobodzińskim

Pan Wacław Więch

Dziękujemy bardzo za miłe dla nas zaproszenie. Ja z tą szkołą jestem związany już 65 lat, bo 65 lat temu byłem uczniem klasy siódmej szkoły podstawowej nr 1 w Domaradzu. Dlatego siódmej, ponieważ sześć poprzednich klas odbywałem na Zatylu. Siódmej klasy nie było, więc trzeba było chodzić do szkoły w Domaradzu. Mówię „chodzić”, bo nie było autobusu, nie było dowozu, nie było nawet roweru, żeby przyjechać po żwirowej dróżce, a nie asfaltowej, jak teraz. W tej siódmej klasie miałem tylko 8 dni nieobecności, w tym 6 dni z powodu mroźnej zimy. Gdy przyszedłem kiedyś w taki mroźny poniedziałek do szkoły, okazało się, że było nas dwoje czy troje a reszta bała się mrozu. Pan Kierownik zaprosił mnie do siebie, jego żona poczęstowała mnie kakao, co było bardzo wyjątkowe, bo nie każdy mógł sobie na to pozwolić i wtedy kierownik powiedział, żeby przyjść do szkoły dopiero w następny poniedziałek. Chciałem dodać, że nawet chłopcy mieszkający koło kościoła nie przyszli , a ja na nóżkach mając 12 lat przez te 5 km chodziłem sam. W 1953 roku skończyłem siódmą klasę i poszedłem do Liceum Pedagogicznego w Brzozowie. Skończyłem pięcioletnie liceum i byłem pełnoprawnym nauczycielem. Jeszcze rok wcześniej wszyscy absolwenci szkół pedagogicznych dostawali nakazy pracy, rozsyłano nauczycieli na teren całej Polski. Gdy ja kończyłem szkołę nasycenie nauczycielami w całej Polsce było już wystarczające i mnie już nie objął nakaz pracy.

Trzeba było sobie poszukać pracy na własną rękę. A więc udałem się do Leska, gdzie w Wydziale Oświaty zaproponowano mi placówkę w Wetlinie. Dotarłem tam po wielkich perypetiach, trochę pieszo, trochę samochodem przewożącym młodzież z Hufca Pracy pracującą przy przebudowie kolejki wąskotorowej, którą można teraz podróżować po Bieszczadach. Gdy przyszedłem do szkoły okazało się, że mam 5 uczniów w czterech klasach.

Trzeba było organizować całą pracę począwszy od ławek, wyposażenia, katedry, pomocy, itp. Byłem na to za młody i psychika moja nie była gotowa na takie obciążenie. Wróciłem więc do Wydziału Oświaty w Lesku i stwierdziłem, że wszędzie pójdę w Bieszczadach, tylko nie do Wetliny. Tak, to wygląda teraz żartobliwie, ale wtedy wyglądało tragicznie. Inspektor nie był zbytnio zadowolony z takiego postawienia sprawy, ale w tym samym czasie pojawiła się delegacja z gminy Solina, która prosiła o nauczyciela do nowo tworzonej szkoły na Werlasie. Na czele tej delegacji stał ksiądz, więc uznałem, że będzie łatwiej tę szkołę zorganizować.

Zgodziłem się pojechać z nimi i wyruszyliśmy razem. Gdy pytałem czy to daleko, powiedziano mi, że jakieś 6 km z hakiem. Gdy jechaliśmy ciągle słyszałem, że to już „za górką”. Minęliśmy kilka takich „górek”, zanim dotarliśmy do celu. Ale nie wypadało mi uciekać po raz drugi, więc jechałem dalej z moimi przewodnikami.

Na drugi dzień wysłano do Leska dwie furmanki parokonne z drabinami, takie jak się zboże wozi z pola. Niestety większość dzieci nie wie, jak wyglądał wóz drabiniasty. Gdy pojechały te wozy do Leska po sprzęty, ja zająłem się pracą organizacyjną. Tutaj było 17 dzieci. Szkoła to był budynek mały, drewniany, po wysiedleniu rodziny ukraińskiej na Zachód. Ojcowie i ich dorastające córki przeprowadzili taki natychmiastowy remont i zanim przyjechały furmanki już było wybielone i można było ustawić ławki dla 17 uczniów. Miałem dwa dzienniki lekcyjne. Mamy przychodziły z dziećmi, a ja z dowodów osobistych spisywałem dane do dziennika. I tak mi zszedł cały dzień na administracji. Dzieci były grzeczne, nie było zbytnio gdzie biegać, bo wokół szkoły były zaraz grunty orne sąsiadów.

Uczyłem tam niedługo, gdyż w tej głuszy znalazła mnie moja mama i naciskała, abym przeniósł się gdzieś bliżej. Obiecałem jej, że spróbuję to zrobić i gdy jechałem na święta Bożego Narodzenia do domu, wstąpiłem znowu do Inspektora Oświaty w Lesku mówiąc o mojej sytuacji. Ucieszył się, bo na placówkę na Werlasie miał już chętną osobę. Mnie zaproponował objęcie szkoły w Polańczyku. Zatem od stycznia 1959 roku rozpocząłem pracę w Polańczyku. Tam gdzie dzisiaj jest zapora solińska spotykały się dwie rzeczki: San i Solinka. Chodziłem po tym terenie po kamykach „suchą nogą” w półbutach. A jak spałem w nocy, bo mieszkałem w szkole, to słyszałem strzały, gdyż żołnierze umacniali brzegi przed napełnieniem zalewu wodą.

W tej szkółce w Polańczyku było dwóch nauczycieli. Oddziały były łączone. Uczyłem piątą, szóstą i siódmą klasę, czyli po 15 minut na każdą lekcję. Nie poszła jednak ta praca na marne i mam satysfakcję, że wśród moich uczniów znalazł się też taki, który pisał później artykuły do gazet. A więc i w tych bardzo trudnych warunkach szkoła też spełniła swoją rolę

Mam tutaj zdjęcie, gdy wyczekiwaliśmy na przyjazd „czynników powiatowych” na otwarcie szkoły. Miał tam być Inspektor Maciela, były poseł ziemi bieszczadzkiej, o którym koledzy z Sejmu żartobliwie szemrali gdy zabierał głos „O, Bieszczady już płaczą”. A on rzeczywiście płakał (czyli upominał się), ale o drogi, o zaporę i inne rzeczy dla Bieszczadów. To rodak brzozowski. Potem byłem w wojsku. 20 miesięcy. Nauczycieli zwalniano ze służby 4 miesiące przed rozpoczęciem roku szkolnego, żeby załatwić sobie pracę i odpocząć. Gdy wróciłem, znów pojechałem do znajomego mi już Wydziału Oświaty i dostałem ofertę pracy w Myczkowie na kierownika placówki. Była to bardzo trudna praca, prawie w lesie. Bo Bieszczady to były bezdroża i las. Nie przyjąłem jednak propozycji pracy w Myczkowie. Wróciłem na swój teren i znalazłem pracę w Wesołej, w przysiółku Magierów, w szkole nr 3. Tam też poznałem moją żonę. Żona wcześniej pracowała na zachodzie Polski i przyszła na tę placówkę rok przede mną. Gdy niedługo tamtejszy kierownik przeniósł się do Woli Jasienickiej, mnie powierzono funkcję kierowniczą. Tam byliśmy z żoną dalsze 5 lat. W 1967 roku kierownik Szewczyk przeszedł z Zatyla do Domaradza na stanowisko Inspektora a ja z żoną przeniosłem się na jego miejsce. Zatyle to była moja miejscowość rodzinna. Mamy z żoną satysfakcję, że podczas naszego pobytu na Zatylu została wybudowana nowa szkoła. Były spory, gdzie ją zlokalizować, ale między innymi dzięki zdrowemu rozsądkowi Inspektora Szewczyka, wybrano miejsce dokładnie pośrodku.

Pani Emilia Więch

Mnie po ukończeniu Liceum Pedagogicznego los rzucił aż na Śląsk. Pracowałam w opolskim. Gdy ukończyłam Liceum Pedagogiczne miałam 17 lat, dlatego były trudności z rozpoczęciem pracy. Na Śląsk zaprosiła mnie moja rodzina. Rozpoczęłam pracę, gdy skończyłam 18 lat. Pamiętam, że pierwsza moja lekcja to była geografia. Pani Dyrektor przedstawiła mnie trzem klasom i dalej musiałam sobie radzić sama.

Gdy rozpoczęłam pracę w Magierowie to najtrudniejsze było to, że wszędzie było daleko. Ale jeszcze trudniej było w zimie. Gdy przychodziły obfite opady śniegu, to po dach były zaspy śniegu. Chłopaki w tej zaspie wykopywali tunel, którym można było dojść do studni, żeby wody sobie nabrać. Nie było wtedy wodociągów, wodę do szkoły trzeba było nosić wiaderkami. Zaspa była równa ze szkołą. Tu są zdjęcia jak chłopcy stoją na tej zaspie. A żeby się wydostać ze wsi, żeby wyjechać do Przemyśla, trzeba było wyjechać sankami. Pakowaliśmy walizkę i dziecko i na sankach wyjeżdżaliśmy ze wsi, bo była całkowicie odcięta od świata.

Gdy przenieśliśmy się do Zatyla, to już było bliżej do „świata”. Tutaj uczyliśmy nie tylko w szkole, ale chodziło się również do tzw. „Punktu”, który mieścił się w domu prywatnym. I to nie było na miejscu, ale chodziło się z tej szkoły, która była przy kościółku na Zatylu do państwa Gosztyłów, którzy mieszkali naprzeciwko kurnika. Tam były 2 pokoje, bo się dzieci nie pomieściły w jednym pokoju. Jeden oddział był w jednym pokoju, drugi w drugim. I tak się chodziło między pokojami. Dzieci chodziły w jednakowych granatowych fartuszkach, nosiły białe kołnierzyki i tarcze na rękawach. Zarówno chłopaki, jak i dziewczynki. Wszyscy byli jednolicie ubrani. Nie było rewii mody a wszyscy dbali o to, aby kołnierzyki były zawsze czyste. Czasami były one nawet odpinane, żeby łatwiej i częściej można było je wyprać. Były też odznaki wzorowego ucznia, które najlepsi uczniowie nosili na rękawie. Uczyło się dłużej, niż teraz. Pamiętam taką trudną sytuację, że musiałam uczyć 42 godziny w tygodniu, mimo, iż byłam w ciąży, bo odeszła jedna nauczycielka w trakcie roku i nie miał kto uczyć.

Mało kto umiał grać na instrumencie a dzieci przygotowywaliśmy do wielu występów, np.. na choinkę, różne imprezy szkolne, itp. Uczyliśmy więc piosenek nucąc i śpiewając. Nawet ucząc tańca musiałam im śpiewać, bo nie było nagrań, jak teraz, żeby włączyć. Nikt więc nie chciał uczyć muzyki, bo mało kto umiał grać na instrumencie. A jak przychodził młody nauczyciel do pracy, to często dyrektor pytał go, co woli uczyć: muzyki czy rosyjskiego, bo tych przedmiotów nikt nie chciał uczyć (rosyjski był wtedy obowiązkowy). Ale dzięki temu wszyscy umieli śpiewać. Bardzo dużo śpiewało się na weselach czy przy innych okazjach. Ja najchętniej wspominam konferencje, które organizowano dwa razy do roku dla dwóch gmin—Domaradza i Jasienicy. Połączone były one z zabawą. Na taką zabawę to wywozili nas samochodem ciężarowym, ustawiali na „pace” jakieś ławki i tak podróżowaliśmy. Nie było wtedy samochodów. Po konferencji było często jakieś ognisko i zabawa, która trwała aż do rana. Potem nad ranem tym samym samochodem odwozili nas z powrotem. Było bardzo wesoło.

Pan Stanisław Łobodziński

Ja od początku mojej pracy byłem związany z tą gminą. Moja pierwsza placówka to szkoła w Golcowej- Różance. Pojechałem tam rowerem, taką błotnistą drogą, bo nie było drogi asfaltowej. Ale bardzo szybko zostałem zatrudniony w szkole nr 2 w Domaradzu, bo na Różankę przeszły 3 osoby ze szkoły numer 2 i tam brakowało nauczycieli. Byłem młodym nauczycielem, dopiero po studiach, myślałem, że będę uczył wf-u, ewentualnie biologii. Dostałem jednak pięć lub sześć różnych przedmiotów w jednej klasie i tym samym wychowawstwo w tej klasie. Były tam same dryblasy, niewiele młodsi ode mnie. Wtedy w tej szkole było ponad 220 uczniów.

Również bardzo chętnie wspominam to, że nauczyciele ze wszystkich szkół gminy Domaradz i Jasienica spotykali się na tzw. ogniskach nauczycielskich. Dwa razy do roku wszyscy spotykali się razem. To było przeważnie w soboty. Niektóre szkoły prześcigały się w przygotowaniach. Był obiad i wspaniała zabawa. Bawiliśmy się do rana, wszyscy bardzo się lubili i mieli okazję lepiej się poznać. Pamiętam takie zdarzenie ze szkoły nr 2: przy szkole było boisko. Na podwórzu też była studnia. W zimie razem z chłopcami z wszystkich klas wylewaliśmy wodę, każdy szedł z wiaderkiem, bo trzeba było wodę wiaderkami nosić z tej studni. Wylewaliśmy ją na boisko i jak złapał mróz mieliśmy przez całą zimę lodowisko. Na wf-ach i po lekcjach dzieci jeździły na łyżwach. W pobliżu tego boiska woźny wyrzucał zawsze popiół z pieców, bo paliło się wtedy w piecach kaflowych. Pewnego razu, gdy woźny wynosił popiół, dmuchnął wiatr i przysypał lodowisko, które z takim trudem zrobiliśmy. Już nie było odpowiedniego poślizgu. Tyle pracy zbiorowej poszło na marne. Nie udało się już tego poprawić

Nauczyciele byli bardzo zżyci ze sobą. Nie było wtedy problemów z pracą dla nich. Mieliśmy dużo godzin. Broniliśmy się przed godzinami nadliczbowymi. Ja w jednym roku miałem 36 godzin w ciągu tygodnia. Uczyło się praktycznie po 6,7,8 godzin. Jak brakowało jednego nauczyciela to drugi musiał uczyć za niego, czyli dwa razy tyle. Były też tzw. zajęcia pozalekcyjne. Były one prowadzone przez nauczycieli nieodpłatnie. Każdy robił to, w czym czuł się dobry. Ja interesowałem się muzyką, grałem na instrumentach. Gdy w szkole nr 2 znalazłem mandoliny, założyłem zespół mandolinowy. Dzieci brały instrumenty do domu, żeby poćwiczyć i kiedy przynosiły z powrotem do szkoły trzeba było je od nowa stroić. Czasami trwało to nawet godzinę. Jeździłem z moim zespołem mandolinowym do Brzozowa na przeglądy muzyczne.

Gdy rozpoczynałem pracę nie było w szkole żadnej sali gimnastycznej. Ćwiczyliśmy w klasie. Podłoga była tam pomalowana farbą. Były drabinki, ławeczki, kozły, skrzynie. Dzięki temu podstawowej gimnastyki dało się nauczyć. Dzieci były bardzo sprawne, wykonywały z łatwością wszystkie ćwiczenia. Była jednak taką trudność, że młodzież nie umiała grać w gry zespołowe. Miałem ogromne problemy, żeby nauczyć ich gry z zespole. Ale już po 2 latach wygrywaliśmy zawody w rejonie.

Dzięki temu, że umiałem grać na instrumentach, zostałem zatrudniony w Szkole nr 1, gdyż rodzice tej szkoły zabiegali o nauczyciela, który potrafi grać na instrumentach. Tutaj uczyłem przede wszystkim muzyki i wychowania fizycznego. Gdy Inspektorem Oświaty został Pan Więch, dostałem propozycję objęcia funkcji dyrektora tej szkoły, jednak propozycji nie przyjąłem.